Któregoś poobiedzia pan Rosochacki siedział koło łóżka Dzidzi. Dziewczynka rozejrzała się po pokoju. Westchnęła i powiada:
— Czy nie uważasz, ojczulku, że u nas jest pusto w mieszkaniu?! I tak jakoś bardzo smutno?
Ojciec spojrzał na Dzidzię, pogładził ją po głowie.
— Pewnie Krakowianka skarżyła ci się po cichu, że jej się nudzi i że rada by mieć jeszcze jedną lalkę za towarzyszkę?
— Nie, ojczulku! — zaprzeczyła żywo Dzidzia. — Ja teraz nawet nie rozmawiam z Krakowianką!
— Pogniewałyście się? O co?
— Nie! — zaprzeczyła żywo Dzidzia. — Ja ją zawsze bardzo, bardzo lubię. Tylko ja teraz myślę, ciągle myślę...
— No, proszę! O czym tak ciągle myślisz, dziecino?
— Jakby to było dobrze, gdyby tu, u nas, był ktoś żywy! Naprawdę żywy! Nie tak na niby jak Krakowianka albo inne lalki. Tak bym chciała mieć kogoś, z kim można by się bawić! Naprawdę bawić! Chciałabym, żeby ten ktoś żył, biegał, skakał!
Ojciec spojrzał na Dzidzię. Dziewuszka patrzyła mu w oczy bardzo przymilnie.
— Któż to ma skakać koło ciebie? Może żaba, co? — spytał.
— Fe! Któż by tam myślał o żabie! — obruszyła się Dzidzia.
— No, więc o czym myślisz? — dopytywał się pan Rosochacki.
Dzidzia uniosła się na łóżku. Objęła ojca za szyję mocno, mocno. Pocałowała. Nachyliła się do ojcowego ucha. I szepnęła:
— Proszę! Bardzo proszę o małego pieska!
Ojciec, zdziwiony, odsunął ją nieco od siebie. Dzidzia zaczęła mówić szybko, nie dając dojść ojcu do słowa:
— Wielki, dorosły pies, taki na przykład jak Lord pana pułkownika, no, to co innego! Taki pies zanudza się w mieszkaniu! Nawet w tak wielkim mieszkaniu jak pana pułkownika Buczackiego. Zaraz widać, że Lord się nudzi, bo ma zapłakane oczy i sapie. Ale małe szczeniątko? Takie zupełnie malutkie? Niewiele co większe od małego kociątka? Taki piesek w naszym mieszkaniu będzie się czuł znakomicie! Będzie w nim błądził jak w lesie!
Naprawdę, ojczulku! Trzeba będzie dobrze uważać, żeby się gdzie nie zgubił!
Ojciec słuchał tego, co mówiła Dzidzia, i milczał. Nie odpowiedział nic. Pocałował ją tylko w głowę i poszedł.
Tego dnia Dzidzia nie widziała już ojca, bo zaraz po rozmowie z nią wyjechał na kilka dni do Poznania.
Przez czas nieobecności pana Rosochackiego dziewczynka nie przestawała myśleć o piesku.
Ojciec wprawdzie nie przyobiecał jej psa. Ale też nie odmówił stanowczo. Dzidzia miała nadzieję, że może ojciec przywiezie jej małego psiaka jako gościniec z Poznania. Kto to wie?
Na wszelki wypadek rozmyślała nad tym, jak nazwać nowego przyjaciela. Przeglądała w myśli wszystkie swoje zabawki. Zastanawiała się nad zmianami, jakie trzeba będzie zaprowadzić. Postanowiła, że Krakowianka ustąpi pieskowi łóżka i będzie spała w łubianym pudełku. Pucek, kosmaty niedźwiadek, przestanie się wylegiwać na puchowym piernaciku, który był starą poduszką podróżną mamy Dzidzi. Odstąpi on swoją pościel na poduszkę dla szczeniątka, które się będzie nazywało... No, rozumie się, że będzie się nazywało Wiernuś, jak piesek z bajki!
A jeżeli ojciec pieska nie przywiezie?
O tym Dzidzia nawet myśleć nie chciała.