Andrzej Sosnowski

 

 

 

 

Latem 1987

 

 

 

 

 

A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu, żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.

Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.

Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.

Wzruszyłem ramionami i strząsnąłem duszę,

zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.

Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.

Mikroelementy stanęły na straży komórek.

Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,

wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.

Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny — i żadnych nadużyć na niewczesny umór.

 

To dni były na umór, a każdy sen wściekły po aurze przywidzeń i zawrocie zmysłów jak wielki napad na powierzchnię ziemi, kołatanie ciała, żeby wejść w zimową kwaterę.

 

I goniłem w piętkę, traciłem wysokość, gubiłem krok i miarę, i traciłem oddech —

zgubna poriomania, szalone podróże —

nie z Bordeaux do Nűrtingen, ale zawsze.

Ziemia pod stopami wszędzie taka miękka —

czułem, że stopy grzęzną w niej po kostki.

A w nocy — łóżko było jak zapadnia

i bez szmeru usuwało się spod ciała.

 

Później luki w pamięci, zapatrzenia w okno —

tam mała dziewczynka w bloku naprzeciwko

uśmiecha się z żyletką pomiędzy zębami.

Myślę o jej chłodnych pocałunkach.