Zatrzymałem się przy jednym z grobowców, który nagle skupił na sobie moją uwagę. Rzucała się w oczy od razu oryginalna kompozycja.Na tarasie przed domem stała naturalnej wielkości postać kobiety o miłej, przepojonej niewieścią słodyczą powierzchowności; lewą ręką zbierała fałdy sukni, w prawej podniesionej do góry gestem pełnym wdzięku niosła doniczkę z kwiatami.„A Luisa Riccardi, moglie adorata — il marito” — czytałem napis u dołu.— Jest to mogiła jednej z patrycjuszek weneckich — wyjaśniła mi Inez. — Umarła nagle śmiercią gwałtowną. Zrozpaczony mąż kazał utrwalić postać ukochanej w chwili, gdy wychodzi z domu na przechadzkę po ogrodzie: taką ją widział podobno po raz ostatni — taką oglądały jego oczy na kilka godzin przed śmiercią. Moment ten uwiecznił rzeźbiarz w marmurze.— Jakie to piękne, seniora — rzekłem w zamyśleniu.— I może właśnie dlatego sąsiaduje z pięknem innego pokroju — odpowiedziała, posuwając się ku najbliższemu grobowcowi. — A co pan powie o tej mogile?Na płycie z alabastru odcinały się en relief dwa torsy: młodego mężczyzny i czarująco pięknej kobiety. On utkwił w niej rozkochane oczy i wyciągnął usta spragnione ku czarze, którą mu podawała z uśmiechem. Mimo woli rodziło się podejrzenie, czy puchar nie zawiera trucizny. Bo w uśmiechu kobiety czaił się odcień fałszu i okrucieństwa. Lecz tego zaślepiony mężczyzna zdawał się nie dostrzegać — jak nie dostrzegał na pewno żądła wąskiej weneckiej dagi, którą ściskała w drugiej, w tył podanej ręce… Rzuciłem okiem na wstążkę napisu.„Al suo adorato sposo, Don Antonio de Orpega, spento nel supremo piacere — la moglie” — zwierzał światu swą tajemnicę w zwięzłych, lapidarnych słowach szczególny grobowiec.Patrzyłem na Inezę wstrząśnięty do głębi.— Więc tu spoczywa… — Mój mąż — dokończyła z dziwnym, nie znanym mi dotychczas uśmiechem.I wtedy dopiero, po tym uśmiechu poznałem, że kobietą na płycie grobowej była ona.— Usiądźmy tam na ławce w alei cyprysów — zaproponowała.Usłuchałem pełen sprzecznych uczuć. Usiedliśmy w cyprysowej niszy. Na chwilę zapadło między nami milczenie. Długie cienie nagrobnych strażników kładły się nam pod stopy ostrymi zrysami wierzchołków i czerniły na złotym żwirze ścieżki hieroglifami śmierci. Skądś, z wnętrza cmentarza, dochodził łoskot kamieniarskiego młotka trudzącego się przy nowym nagrobku, dolatywał odzew nieszpornych organów… — Mój mąż skończył samobójstwem — usłyszałem nagle jej głos altowy — w piątym roku naszego pożycia.— To pani pchnęła go w objęcia śmierci, seniora — odpowiedziałem niemal surowo.— Skądże ten prokuratorski ton? — zapytała, lekko uderzając mnie końcem swej płomienistej umbrella. — Niech się pan nie zapomina. Zresztą on umierał w ekstazie najwyższego szczęścia, umierał dla mnie i przeze mnie. Czyż nie pięknie?Potwór czy obłąkana? — pomyślałem, lecz spojrzawszy na nią, zapomniałem zupełnie o kategoriach etycznych i chłonąłem tylko diaboliczną jej piękność. A ona tymczasem opowiadała głosem równym i spokojnym, jak gdyby chodziło o kogoś znanego jej tylko ze słyszenia:— Przyszło do tego niespodziewanie. Tak niespodzianie, tak znienacka, jak bywa nieraz ze szczęściem lub śmiercią. I właśnie w tym widzę najpiękniejszy motyw tej historii. Bo chyba przyzna pan, że zasługuję na to, by życie moje obfitowało w momenty wyjątkowe.I popatrzyła na mnie wyzywająco. Była za piękna, by nie przyznać jej racji. Więc spuściłem milcząco głowę i słuchałem dalej.— W jedną z tych nocy księżycowych, rozełkanych mandolinami nocy weneckich, rzekł don Antonio de Orpega, tuląc roznamiętnioną twarz pomiędzy wzgórza mych piersi:— Dałaś mi najwyższe szczęście tej nocy, Inezo; nie wiem, czy zdołam je przeżyć do brzasku rana.— Cha, cha, cha! — zaśmiałam się lekkomyślnie, pieszcząc ręką jego męską urodę. — Jesteś patetyczny, mój piękny małżonku!— Nie wierzysz, Inezo?— Nie wierzę, Antonio. Zbyt mnie pożądasz, by tak łatwo przyszło ci teraz rozstawać się z życiem.— Nie wierzysz? — zapytał powtórnie z odcieniem obłąkania w swych ślicznych, niezapomnianych oczach.— Chodź do mnie, Antonio; wszak jesteśmy tylko ludźmi, tylko parą spragnionych siebie kochanków.— Więc ja ci udowodnię.I wyszedł z sypialni. Po chwili strzał z rewolweru zakończył poemat jego życia. Pięknym człowiekiem był don Antonio de Orpega, mój mąż — nieprawdaż, kochany przyjacielu?— On panią kochał, jak mało który mężczyzna na Ziemi kocha kobietę — odparłem cicho.— Tak. To było l'amore altissimo — l'amore supremo. I dlatego bał się, by dnia pewnego nie stanąć nad jego grobem; usunął się w porę w cienie zaświatów, bo nie chciał przeżyć swego wielkiego uczucia. To był geniusz miłości.— Podziwiam was oboje: namiętność jego i twój obiektywizm, pani.— Uczucia moje — rzekła wyniośle — są moją wyłączną własnością; wobec osób trzecich uważam za stosowne mówić o tym zdarzeniu jako o dziele sztuki jedynym, wyjątkowym. Zechciej i pan, kochany przyjacielu, patrzeć na nie i oceniać je tylko z tego punktu widzenia.— Zastosuję się do woli pani, seniora — zresztą pozwoli pani zwrócić sobie uwagę na to, że nie prosiłem o zwierzenia.I powstałem z ławki. Milcząc wyciągnęła ku mnie rękę na znak zgody. Przycisnąłem ją do ust i rzekłem:— Późno już i strażnik wzywa do opuszczenia cmentarza.I rzeczywiście, zbliżający się z głębi alei jakiś mężczyzna dawał nam z daleka znaki.— Tak, czas wracać — przyznała zamyślona. — Cmentarz zamykają tu wcześnie.Wkrótce znów żeglowaliśmy gondolą po lagunie.— Dokąd płyniemy? — zapytałem, ślizgając się spojrzeniem po rozlewisku wód.— Na Riva degli Schiavoni. Chcę posłuchać z panem koncertu orkiestry w „Café Orientale” i śledzić ruch wieczorny przy Molo św. Marka.— Najpiękniejsza partia miasta — odpowiedziałem, nagle poważniejąc.Trąciła mnie wachlarzem w ramię.— Skądże to nagłe zamyślenie?— Cel naszej jazdy wywołał we mnie smutne skojarzenia; jakie, powiem na miejscu.— Więc dobrze; tymczasem porzuć pan te niewesołe medytacje i zachwycaj się krajobrazem.Inez miała rację; piękno laguny narzucało się z żywiołową siłą. Właśnie gondola okrążała wschodni cypel Wenecji i minąwszy doki Arsenału, wcisnęła się w kanał między Wyspą św. Piotra a zrębem właściwego miasta. Rozcinana skrzelem wiosła fala chlupotała łagodnie o burty łodzi i odtrącona od czarnego jej kadłuba odchodziła w tysiącznych zmarszczach ku brzegom. Gdy mijaliśmy przylądek Punta di Quintavalle, nadszedł skądś wielki, mięsisty fałd wody i zakołysał silnie gondolą. Inez spojrzała zaniepokojona na Beppa.— To piroscafo z Torcello w drodze do Ponte del Vin rozorał brzuchem lagunę i rzucił nam pod gondolę masę wypchniętej przez siebie wody — wyjaśnił przewodnik.Wjechaliśmy w czeluść wodną pomiędzy Wyspą św. Heleny a Ogrodami Publicznymi. Z daleka zaczęły dochodzić dźwięki muzyki. Po wysypanym żwirem i piaskiem deptaku, który wąską wstęgą owijał się dookoła Punta della Motta, przechadzało się kilka par. Z oplotów krzewów na szkarpie ogrodowej całowanej bez przerwy przez falę laguny wychylał się silny w wyrazie, brązowy biust Ryszarda Wagnera.— Trzeba przyznać — zauważyłem — że wybór miejsca nader szczęśliwy. Zdaje się, jak gdyby duch twórcy Latającego Holendra wciąż odchodził z falą w zawrotne dale… Wypłynęliśmy na szerokie wody Canale di S. Marco. Przed nami rozwinęła się wspaniała panorama portu. Niezliczona ilość gondol i uskrzydlonych żółtymi lub koloru a la terra cotta żaglami łodzi pląsała po lagunowej płani. Zewsząd niby ku centralnemu punktowi ciążenia zdążały ku przystani statki, łopocząc na wietrze defiladą bander i flag. Tu wjeżdżał tryumfalnie od strony porto di Lido jakiś kolos morski chlubiący się z daleka barwami Albionu, tam po przebyciu bramy wjazdowej z Adrii przy porcie w Malamocco wyrastała na horyzoncie zatoki zgrabna jak sylfida francuska fregata, ówdzie z cieśniny między Giudeccą a wyspą S. Giorgio Maggiore wysuwał się pasażerski parowiec w drodze powrotnej z Chioggii.Beppo, obejmując rozmiłowanym spojrzeniem ojczyste miasto i lagunę, zanucił nieśmiertelną Santa Lucia. Gondola docierała do molo. Kilka uderzeń wiosła, kilka zwinnych zwrotów wśród labiryntu łódek — i przybiliśmy do mostu della Paglia.— Beppo — pożegnała gondoliera seniora de Orpega — na dziś jesteś wolny. Do domu wrócę stąd pieszo.I przy mojej pomocy wyszła na marmurowy cokół nabrzeża.— Idziemy do „Café Orientale”.Jak zwykle i tym razem ogarnąłem zachwyconym spojrzeniem śnieżny cud Pałacu Dożów, przesunąłem zamyślone oczy po Moście Westchnień, po ponurym bloku Więzień Karnych i zatrzymałem je na „tym długim wrębie granitowym, zielonymi poprzerywanym kanałami, białymi mostami pospajanym, gdzie kilka tysięcy okrętów przystań miewa” — na Riva degli Schiavoni. I nagle pośród tego przepychu barw i kolorów, pośród tej boskiej rozrzutności piękna, dech zapierającej od podziwu i ciągłego zachwytu, uczułem ogromny, bezbrzeżny smutek.Lecz smutek ten „nie do mnie należał”. Jego żałobne, czarne kwefy wysnuły się ku mnie z perspektywy lat ubiegłych, spłynęły falą powrotnych ech z przeżycia wielkiego poety-samotnika, który tu, po tym samym brzegu, „pod zorzę wieczorną” przechadzał się kiedyś cichy i „w siebie pochylon”… I gdy potem, zająwszy miejsce u boku pięknej kobiety przy jednym ze stolików kawiarnianych, wodziłem olśnionymi od blasków i świateł oczyma po nurzającej się w purpurze zachodu zatoce, przyszły mi znów na pamięć słowa zapomnianego poety o tymże miejscu mówiące:
Tam, o jutrzni we mgłach, odpływają małe statki rybackie… Tam, o południowym świetle widzisz tajemnice kolorów Veronesa, Tintoretta, Tycjana… Tam, w blasku księżyca znikają okręty w mroku wielkim, a gdzie światło miesięczne wysrebrzyło falę, lśniący topór u gondoli dziobu przytwierdzony profilem zębatym się określa… Z zamyślenia obudził mnie głos Inezy:— Teraz może zechce się pan podzielić ze mną niewesołymi refleksjami, które mu podobno nasuwa Riva degli Schiavoni. Przypominam obietnicę.— I dotrzymam jej wiernie.Popiłem czarną kawą, zapaliłem papierosa i rzekłem, patrząc w stronę Pałacu Dożów:— Tędy, tym samym nabrzeżem, co słońcu wschodzącemu bielą marmurów dumnie się uśmiecha, o tej samej dnia umierającego godzinie szedł lat temu 83 genialny twórca symbolizmu w Europie przed M. Maeterlinckiem, zapoznany przez własnych rodaków poeta polski, potomek Sobieskich po kądzieli, Cyprian Kamil Norwid. A towarzyszył mu w tej wieczornej, smutnych przeczuć pełnej promenadzie niejaki Tytus Byczkowski, malarz, Polak również, który nazajutrz rano w czasie kąpieli na Lido „za głęboko w fale zaszedł” i niby to przypadkiem utonął. Byczkowski miał lat około 60; studiował najpierw w akademii drezdeńskiej, a potem w Monachium, „wszędzie łatwo miejscowym tradycjom się poddając z posłuszeństwem słowiańskim szkole każdej — wzór cierpliwości, zaparcia się i pokory”; i dlatego w wigilię swej śmierci kończył obraz mały przedstawiający rybaka z dziećmi jego, rybaka, co się trudził dzień cały, by pod wieczór trzymać „w ręku ułowioną rzecz jedną — muszlę pustą”. Ci tedy dwaj polscy wędrownicy, tak niepodobni do siebie — jeden, co się twórcą urodził, drugi słowiańskim niewolnikiem — przechadzali się wieczorną godziną r. 1844 po wybrzeżu dei Schiavoni, „albo jak jeszcze jeden niezatarty zapis się wyraża”: Riva dei Slavi, czyli Wybrzeżu Słowian.Rozmawiali o Sztuce, a gdy schodzili już z Ponte della Paglia ku piazzetta, Byczkowski zwrócił uwagę na bogactwo *inwencji* kapitelów, które podpierają Pałac Dożów, dziwnym przypadkiem rozmowę całą na to właśnie skierowując, czego brakowało własnej jego twórczości: na pomysłowość i oryginalność.I wtedy wyjaśnił mu wielki twórca Promethidiona, że *nieśmiertelnym* w Sztuce jest tylko to, *co poczęło się w ukochaniu* i że prawdziwe *piękno kształtem jest miłości*.— A potem, kochany przyjacielu? — przerwała chwilowe milczenie Ineza. — A potem?— A potem zstąpili na plac św. Marka, gdy był już zmierzch i „dokoła pod obiegającym czworobok placu korytarzem zaczynało być gwarno, porozświecały się kawiarnie i czekano muzyki przez wojskową kapelę z Czechów zwykle (w owych czasach) złożoną, wykonywanej tu w wieczór”. Do jednej z tych kawiarń, zapewne w podsieniach Procuratie Vecchie weszli… — A nazajutrz — dokończyła donia — Byczkowski już nie żył.— Tak. Poszedł na dno — jak córka Hjalmara z Dzikiej kaczki Ibsena — zstąpił w głębiny morza, uświadomiwszy sobie przedtem rozdzierającą prawdę swego żywota. „Zaiste smutny jest ten świat aż do śmierci”… Umilkłem i zamyślony patrzyłem na czerniejący u naszych stóp tabor gondol, łodzi i motorówek. Tymczasem zmierzchło się zupełnie. Jak na znak dany przez niewidzialną rękę rozjarzyły się nagle elektryczne łuki bań, kloszów i latarń, a od placu św. Marka nadpłynęła serenada kapeli: Wenecja uczciła swój wieczór pochwalnym nokturnem. Na lagunie zaczęły tułać się tam i sam błędne ognie sygnałów; naprzeciw molo jakiś statek wojenny na kotwicy przed basenem wyspy San Giorgio Maggiore, cały we flagach i banderach, święcił imieniny admirała uroczystą iluminacją. Od Punta della Salute, po tamtej stronie kanału, wzbijały się pod niebo wrzeciona rakiet, pękały ulewą iskier ogniste fontanny i bukiety; na Lido rozbłysła wydłużoną linią świateł i kinkietów wieczorna rampa wybrzeża… Oderwałem oczy od zatoki i spotkałem się z badawczym spojrzeniem Inezy. Wytrzymałem je spokojnie przez chwilę. Wtem ni stąd, ni zowąd nasunęło mi się pytanie:— Pani wierzy we wróżby?Chwyciła mnie za rękę i odpowiedziała z akcentem zdumienia:— Skąd panu przyszło to na myśl właśnie w tej chwili? Czyżby umiał pan czytać w cudzych duszach?— Narzuciło mi się to jakoś tak znienacka, że nie mogłem się oprzeć. Czasem pewne myśli nadciągają nie wiadomo skąd i dlaczego.Zaprzeczyła żywo:— O nie! Pan się myli w tym wypadku. To ja w tej chwili myślałam o starej Cygance z Asturii, która mi wywróżyła przedwczesną śmierć męża.— A zatem myśl pani przeniosła się na mnie — wyciągnąłem wniosek.— Do you know something about painter-medium Luigi Bellotti? — usłyszeliśmy nagle oboje wyraźny fragment rozmowy prowadzonej przy sąsiednim stoliku.Siedziało tam dwóch mężczyzn: jeden w pepitkowym garniturze z monoklem w oku, o charakterystycznych dla Anglików rysach starannie wygolonej twarzy, i drugi znacznie słabiej akcentujący swą przynależność szczepową.— Też dziwny kaprys przypadku — rzekła donia. — Ten wyjątek z dialogu naszych sąsiadów jest jakby dalszym ciągiem interesującego nas właśnie problemu, a równocześnie przypomnieniem dla mnie.— Cóż ma wspólnego malarz Bellotti z zajmującą nas sprawą? — zapytałem.— Nie słyszał pan dotychczas o nim?— Nie.— Jest to fenomenalne medium, które w transie z zawiązanymi oczyma maluje obrazy naśladujące do złudzenia manierę starych włoskich mistrzów. Czytałam o nim niedawno ciekawy artykuł w „La Tribuna”.— Jeszcze nie widzę związku z naszą rozmową.— Zaraz go pan ujrzy. Otóż Bellotti podobno pozostaje też w kontakcie z zaświatem i jak sam utrzymuje, słyszy od czasu do czasu głosy zmarłych.Spojrzałem z odcieniem ironii:— Pani wierzy w te bajeczki z „duchami”?— Więc nazwijmy to usymbolizowaniem podświadomej jaźni samego medium, jeśli pan woli. W każdym razie po przeczytaniu artykułu w „La Tribuna” postanowiłam odwiedzić p. Bellottiego. Spodziewam się, że mi coś powie o mojej przyszłości za pośrednictwem swych „głosów”.— Ach tak, teraz rozumiem — to też rodzaj wróżby.— Rozmowa tych dwóch panów przypomniała mi zamiar, który uskutecznię w najbliższych dniach. Pan pójdzie tam ze mną, nieprawdaż?— Jak to pójdę? Czy Bellotti mieszka tu gdzieś niedaleko?— Przebywa stale w Wenecji: mieszka przy calle della Rosa. Więc będzie mi pan towarzyszył?— Z prawdziwą przyjemnością. Od pewnego czasu widzę, jak rozwija się przede mną wstęga niezwykłych zdarzeń.— Tak bywa w życiu, że po okresie szarzyzny i codzienności następuje seria zajść wyjątkowych. Mnie np. jakiś głos wewnęrzny mówi, że żyję w przededniu decydujących o moim losie wypadków. Kto wie, może zawarcie znajomości z panem, signor Polacco, jest pierwszym ogniwem w ich łańcuchu.— Nie przypuszczam — odparłem z uśmiechem. — Byłoby to dla mnie zbyt pochlebne.— Co za skromność! Nie wierzę w nią ani trochę. Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście urodzonymi obłudnikami w stosunku do nas.I zaatakowała mnie brylantami swych oczu. Tak na rozmowie upłynął nam wieczór i nie spostrzegliśmy się nawet, jak wskazówki kawiarnianego zegara przesunęły się na godzinę dziesiątą.— Por Dios! — zawołała nagle, orientując się w czasie. — Pora wracać do domu.I poszliśmy najpierw rivą, potem przez molo, otarliśmy się o tłum zalegający piazzettę i marmurowy czworobok przed kościołem św. Marka, aż przeszedłszy popod łukiem Torre dell'Orologio, zboczyliśmy na Merceria.Mimo spóźnionej godziny miasto tętniło pełnią życia. Zdawało się nawet, że puls jego bije teraz silniej niż za dnia pod prażącymi promieniami słońca. Z pootwieranych sklepów, kawiarń i restauracji biła łuna świateł i załamywała się tajemniczo w czarnych wodach kanałów i kanalików. Lokatorowie, kupcy, dozorcy domów i przekupnie, zwłaszcza kobiety i dzieci, wylegli z dusznych nasiąkniętych skwarem mieszkań i obsiedli bramy i wejścia — punkty obserwacyjne nocnego ruchu i ogniska — kuźnie małomiasteczkowych plotek. Bo Wenecja — ta śliczna, przez świat kulturalny podziwiana Wenecja, ze swoimi pałacami, muzeami i galeriami jest mimo wszystko prowincją. I w tym może jej szczególny urok. Właśnie w tym jedynym zestrojeniu wysokiej kultury wieków z prostotą i bezpretensjonalnością małego miasta. Dlatego cudzoziemiec czuje się w Wenecji lepiej niż np. we Florencji lub Rzymie, gdzie przygniatają go chwilami monumentalność i kulturalna „oficjalność” środowiska. I ja ukochałem głęboko perłę Adriatyku właśnie za jej „desinwolturę”. Mimo swą nieporównaną piękność Wenecja pozwalała mi czuć się sobą i nie zmuszała do sztucznej i męczącej odświętności.Dzieląc się wzajemnie uwagami i spostrzeżeniami na temat miasta lagun, minęliśmy linię Ponte Rialto, teatr Malibran, Scuola dell'Angelo Custode i weszliśmy na zawsze rojną calle Vittorio Emanuele.— Jak to dobrze — rzekła Ineza — że nie ma tu nigdzie miejsca dla aut, tej plagi XX wieku. To cudne miasto leczy mi corocznie przez dwa miesiące moje potargane nerwy.Przez calle di Traghetto zapuściliśmy się w system ciasnych, poprzecznych uliczek uchodzących ku Canal Grande. Tu było znacznie ciszej: ruch nocny, ześrodkowany w arteriach ulic Wiktora Emanuela i Lista di Spagna, odzywał się w tych nadbrzeżnych odgałęzieniach silnie zmatowanym podźwiękiem. Tylko tu i tam przesunęła się półmrocznym parowem kamienic postać samotnego przechodnia, tu i tam przemknął na przełaj jakiś kot wychudły i zdziczały.U wylotu jednego z tych zaułków, w tzw. calle dei Preti, czyli uliczce Księżej, bawiła się pod murem domu grupa dzieciaków. Płonąca nad bramą latarnia obejmowała je kręgiem niedokrwistych blasków i z trudem przenoszącym jej siły obdzielała światłem sąsiedni placyk. Nagle wśród dzieci powstał popłoch; zamarła na ustach przerwana w połowie piosenka, opadły połączone w korowód taneczny ręce, a wątłe, wynędzniałe postacie przywarły szeregiem do ściany domu.— Donna Rotonda passa! Donna Rotonda! — usłyszeliśmy trwożne szepty.Na czworobok placyku między uliczkami padł fantastycznie wydłużony cień kobiety, która nadchodziła z głębi przyległego zaułka. Była wysoka i trzymała się sztywnie jak kolumna. Kapelusz dzwonowy a la Lindbergh nasunięty do pół czoła z przystułkami na policzkach i podpinką na szyi okrywał tak szczelnie jej głowę, że sprawiał wrażenie hełmu z uchyloną lekko przyłbicą: z małego prostokątnego wykroju pozostawionego z przodu wyglądał tylko fragment śnieżnobiałej, jakby mrozem ściętej twarzy o drobnych, zaciętych ustach: fragmentu tego nieruchomego i surowego jak mumia lub maska tragiczna nie ożywiało żadne spojrzenie; bo oczy osłaniał starannie zapuszczony na brwi brzeg górny kapelusza. I gdyby nie pewność i stanowczość jej ruchów, można by było przypuszczać, że Donna Rotonda jest ślepą.Dziwaczność powierzchowności potęgował jeszcze strój niemodny, staroświecki: stanik obcisły z bufiastymi rękawami barwy przepalonego piasku i takiegoż koloru suknia na krynolinie. Ta suknia przydługa i szeroka jak umbra, zapylona i postrzępiona nielitościwie, której zapewne zawdzięczała Rotonda swe smutno-śmieszne przezwisko, wlokła się za nią po ziemi z cichym, charakterystycznym szelestem.Wyprostowana i zimna jak stela grobowa, przeszła krokiem równym, spokojnym, trzymając oburącz na prawym ramieniu wysmukłe naczynie, podobne do greckiej amfory.— To obłąkana — objaśniła Ineza, gdy Rotonda zniknęła za węgłem kościoła. — Mieszka tu gdzieś w pobliżu. Spotykam ją czasami. Nie bardzo miłe sąsiedztwo.— Donna Rotonda — powtórzyłem zamyślony. — Okrągła Pani. Nie dziwię się wcale, że wywołuje taki popłoch wśród dzieci. Jest w tej nieszczęśliwej coś niepokojącego. Przeszła mimo jak symbol cierpienia i śmieszności splecionych w tragiczny węzeł.— I ja nie lubię spotykać jej na swej drodze — zwierzyła mi się cicho Ineza, przyciskając silniej me ramię. — Omijam ją z daleka… Lecz jestem już u siebie. Buena noche, caballero! Hasta luego!