Jerzy Jarniewicz Makijaż ISBN 978-83-288-5777-3 „Przesadna mowa zwykła kryć miernotę uczuć” — myślał, jakby bogactwo ducha nie wyrażało się czasem przez puste zgoła metafory, gdyż nikt nigdy nie może dać dokładnej miary swych potrzeb, myśli i cierpień, a słowo ludzkie jest jak pęknięty kocioł, na którym wygrywamy melodie godne tańczącego niedźwiedzia, gdy tymczasem chcielibyśmy wzruszyć gwiazdy. Gustave Flaubert, Pani Bovary Makijaż Powstaje kawałek po kawałku, gdy robi twarz — na obraz. Podkład nakłada palcami, unikając, jak piszą, „smug i docierając do miejsc nieosiągalnych dla gąbki”. Zaczyna od czoła i przesuwa się stopniowo w dół ku podbródkowi. Oklepuje lekko twarz wnętrzem dłoni. Sińce pod oczyma tuszuje korektorem. Nakłada puder, modeluje twarz różem, nadaje kształt brwiom. Na powiekach stawia czarne kreski eyelinerem w kamieniu, uzyskując „wyrazistość i głębię spojrzenia”. Po czym zagryza wargi, a krew rozlewa się łagodną falą po niezapisanych policzkach. Bieżnia Koniec nas uwiarygodnia. Gadnia? Daj spokój świętej mowie, bo kto gna, nie gada. Długi dystans wyznaczony nazwami zrewoltowanych miesięcy mamy za sobą. Przed nami co najwyżej dni tygodnia, od jednego do siedmiu. Godziny dnia, od wczesnej do ostatniej. Wschody i zachody bez znaków diakrytycznych. Bo ból boli, sól soli, jak na podświetlonym ekranie komórki. I mowa się odmieni: rynek dojdzie do dna wycen, ogłoszą spowolnienie wzrostu, a na parkiecie zapanuje nieufność. Miłość do adrenaliny połączyła sprinterów — tak mówią, gdy wpadam na metę. Ale nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam, mam się na baczności: sędzia ustawił języki. Białe czarne Kto chce ukryć fakty? I skąd ta alergia na światło, ból oka nie do zgaszenia i pożar na spojówkach, jakby ktoś lampą po oczach prześwietlał nam wzrok? Się zobaczy. Się zbada. Ułoży się pod lupą, bez zwrotów, w cofniętym kadrze, który się za nas wypowie, zezna nas lakonicznie. Każdemu jego pesel według zasad i zasług. Przyda się w nowym czasie, który na pewno nadejdzie, wydrenuje nam konta, wyeksmituje z języka: *wstrzemięźliwość fiskalna w sytuacji stałego popytu* *może pogłębić recesję.* Kocham cię, mów jeszcze, szepcze do bohatera bohaterka serialu w cudzej historii do oglądania. I co z nami będzie, Janku? Się zobaczy. Się będzie. Oraz to, że cię nie opuszczę, póki słów, aż do śmierci. *Zmiany indeksów* *były kosmetyczne.* Mokry parkiet Zawsze byłem przeciw Lisom. A ty przeciw komu będziesz? Po chwili kalkulacji odłożyłaś «Dziennik», odpięłaś klamerkę na pochylonej szyi, zatrzasnęłaś drzwi i zagrałaś na giełdzie. Ach, ten gest sprytnej wyprzedaży pod osłoną nocy, gdy z wargi na chybcika zlizywałaś śnieg, tak bardzo w mroku lepki. Przeciw mnie to robisz? Znam ten podprogowy język odwróconych pleców gotowych na ryzyko większe niż wysłanie naszych chłopców — źle mówię? — do Czadu. A tymczasem przyjdzie dzień, będą notowania. Indeksy zaczną pikować. Koncerny już tną inwestycje. Kończy się budżet przeszacowanych dochodów. Słyszysz? Z sufitu kapie na parkiet, jakby nas ostatecznie zważono i podliczono. Katalog Ona, słyszysz, nie słyszy. Słucha — ma na uszach słuchawki. Po znakach ani śladu, zostały tylko przedmioty, nieznośnie przywiązane do niemej pojedynczości: pendrive, komórka, suszarka z dyfuzorem. Tuzinkowy katalog jak proteza porządku. Ona, widzisz, nie widzi. Patrzy — na szybki krajobraz, który się składa za oknem: czołg poradziecki, wiadukt, skierniewicki cmentarz. Mógłby wziąć ją za rękę, ale wzięciem — wie, bo jakże — niczego nie załatwi. Nie zatrzyma pociągu. Po śladach mógłby dotrzeć. Trop zatrzeć. Zedrzeć żałobny tiszert. Właśnie: to było u niej? W podróży? Na cudzym prześcieradle? W rekwizytorni, gdzie laptop, błyszczyk, obcinacz do paznokci, i ani znaku na potem? Gubi współrzędne. Nie składa mu się zdanie, nie układa w języku. Nie słyszy. Z Ksiąg Królewskich posłał tedy posłów i wziął ją 2 Sm 11, 4 1. Piękna jest żona bliźniego mego, choć nie widziałem jej nigdy na dachu, kiedy pośród białych satelitarnych talerzy myje w deszczówce kolana i odsłania swój kark rozwiązłemu słońcu. Siedzi zapewne przy kuchennym stole, w obcojęzycznym mieście Zachodu, i nie odmawia paciorków na skroni mężczyźnie w oficerkach. Wezmę go w kamasze — na front, dam bilet do kina — na Rejs. Nie chcę dziś ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Tylko weźmy się wzajem. Ciało wiersza nie grzeszy. Jesteśmy bez winy: które z nas pierwsze rzuci kamieniem? Potłucze tablice? Przykryje drugiego białym, jak niewidzące oko, prześcieradłem? 2. Piękna jest żona bliźniego mego, piękna ławicą ryb wokół kostek, kiedy brodzi w strumieniach, a one płyną rynnami do włazów i ściekowych studzienek śródmieścia. Na wytracenie ciało, ale nie martw się, nie utoniemy. Przychylne nam wody Morza Martwego podtrzymają nas bez wysiłku na powierzchni gładkiej jak witryna rybnego, w której skrycie zmieniamy się miejscami i nakładamy figlarnie na siebie w bezprawnych konfiguracjach, pośród refleksów lamp i sygnalizatorów o rozmytych barwach. Gwiżdżę na deszcz, na sens tej ulewy i na mafię pruszkowską, gdziekolwiek dziś jest. Deszcz, jeśli mnie nozdrza nie zwodzą, zapachniał nagle tobą, jestem tobą mokry. Nadamy mu imię królewskie. 3. Piękna jest żona bliźniego mego, gdy wypatrzona przez kaprawe oko ukrytej pod sufitem kopułkowej kamery przegląda pismo w rozpisanym na wieczorne głosy salonie Empiku. Nie chcę zapisywać tej zwyczajnej chwili, bo niezapisane pozostanie dla nas niczym obietnica dalekiego miasta, bez monitoringu i bez straży miejskiej, z burmistrzem na wiecznym urlopie, i z inną kamienną tablicą, na którą sami naniesiemy prawa ręcznym, rozkołysanym do woli pismem — nie do czytania, a do złożenia jak podpis. Dzień pracy się kończy, choć system pracuje, zadziwia nas spóźniona hojność obrotnego jak kamera sprzedawcy, który dorzuca gratis do dzisiejszej gazety tabliczkę czekolady z kryształkami soli. Skąd wiedział? Że słony jest pępek jej, i słony spód stopy, i słony jak łza osad we wgłębieniu łokcia? Kotlisko Jeszcze bliżej. W inną niedzielę, kiedy akurat nie będzie wyborów, w uczynnym świetle słońca, które rysuje profil kubka i cukierniczki na tapecie, napatrzysz się, naoglądasz. Przed twoimi oczyma przebiegnie gazela, wybrzuszą się góry lamparcie, chłodnym prześcieradłem spłyną pełne ryb potoki, a u ich brzegu będą chłeptać spragnione daniele. I dotknij, tylko dotknij, oblubienico moja. Pochodnio moich lędźwi. Bo nie zostawi po sobie nic do powiedzenia, nawet przyklejonej do policzka rzęsy, ziarenek z paznokcia, kropli na ostatnim włosku. Z tego kotliska nie wyniknie słowo. Odróżniasz gazelę od sarny? Szłaś kiedy zboczem lamparta? (Daniela bez trudu odnajdziesz w słowniku.) To chwila sieroca, po której przydarzy się nam poniedziałek. Ogłoszą wybory. Wybiorą. Dowiemy się, jak było. A teraz sza, mała śmierci, znaczy: zmilcz nas, blisko, jeszcze bliżej, pod ścianą. Na wprost *Coś zgrzyta w języku miłości,* pomyślał bez słów, kiedy leżeli sobie na wprost, a jego pierwszy raz był razem, gdy jej na świecie nie było. Kojarzysz? Był, ale jej nie było. Nie było, a on był. Jak pięknie tętniły tętnice. Jak dotyk się dookreślał, a skóra uczyła się mówić otwartym jak oczy tekstem. Niby tak samo jak dziś. *Nadrobić czas, kto wie?* mógłby w tej chwili pomyśleć, a plótł trzy po trzy palcami. Raz po raz. I pierwszy raz. Tym razem zmieniając kierunek, pstrągi wróciły do źródeł. Kochali się pod prąd. Zapis Zagraj ze mną wstępnie. Mam samowyzwalacz. Wstąpimy do zdjęć czarnych i białych. Zajrzymy przez dziurkę w migawce. Spiszemy słowa, słodkie i słone, sobie nawzajem, na stopach nieobutych i ruchliwych nadgarstkach. Napiszemy na lędźwiach: Stawy ud twoich są jak naszyjniki. Albo: Pępek twój nigdy nie jest bez napoju. A może: Brzuch jak bróg pszenicy otoczony liliami? Dosyć, język się niecierpliwi, stuka po podniebieniu i uderza w zęby, jakby zapomniał o miejscach, do których wkrótce dojdziemy. Poprowadzę ci rękę, przy fleszu. Trzask flesza. Nie czytaj już więcej. Pisz. Zstąpienie W kącikach warg lśni ślina — biały ślad po ślimaku, który zszedł mi ze słów i schronił się w zielonych liściach, w twoim zroszonym ciele. Jaszczurka W każdym pokoju miasta jest piąta nad ranem. Okna za oknem nie oddają form, w które je oblekło czujne zza szyb spojrzenie. Tak jak ta, którą kocha, nie zwróci mu, powiedzmy to bez metafor: uczuć, które od niego bezwiednie przyjmuje. Na tym ma polegać trwałość naszych wiązań z oknami za oknem, z szorstkim parapetem, z jej dłońmi, w których schroniła się mokra nocnym deszczem, płonąca jaszczurka? Straszliwy brak symetrii! Obrazy bez osi wytrącają ze snu, każą śnić o sztormowym brzasku, kiedy gałęzie pokryte kryształkami soli łamią się i spadają na dachy samochodów, a niewidoczny palec kreśli rysę na szybie, po której pełznie natarczywy promień. Makijaż *Twarz kwadratowa zyska przyjemną miękkość,* *jeśli róż położony zostanie na kość policzkową,* *ale nieco z boku. Dobrze jest musnąć pędzelkiem* *wysokie kąty czoła.* A wtedy muśnięta twarz drgnie, ułoży się do grymasu, nie kryjąc zaskoczenia, że szminki, błyszczyki, ołówki do brwi, konturówki i pędzelki z włosia leżą na blacie w płaskim stosie, bez racji, zimne i obce jak nagle dostrzeżony cień, który ściąga wzrok i bieży ściegiem przez stół, tnąc jego pustą powierzchnię, aż do krawędzi, gdzie pokój zapada się głuchym tąpnięciem, bez słowa, w ten dom i w twoją miękką, muśniętą nieobecność. Najlepsze westerny są czarno-białe Tarta ze szpinakiem jest na marginesie. Powiedzmy, że obok. Karczek z karty dań z dań na zamówienie poczeka razem z nimi na nową koniunkturę. Dziś wyjdą osobno. Jeszcze tylko ustalą, jakie podać nazwisko, jaki powód. Sens? O jakim sensie mówisz? O takim, co siedzi w pustych przebiegach zdań, kiedy na żywioł rozkręca się mowa? Albo tkwi w rysach, szparkach i szczelinach lśniącej powierzchni lustrzanej ściany w tamtym pamiętnym lokalu na mieście? Miasto jest widzem niecierpliwym. Będziemy się strzelać. Będzie film. Scenariusz wisi w powietrzu. Tylko pamiętaj: „nadmiernie rozbudowane dialogi nie posuwają akcji do przodu”. Krótka historia WKP(b) Co powiedziałaś, kochanie, było jak szturm na Pałac Zimowy w samym sercu lata. Po dawnym reżimie mogły zostać najwyżej białe pończoszki w kącie sypialni, dwie puderniczki z Astrachania, bez których nie przeżyłaby wojny domowej żadna obcojęzyczna dynastia. I oszronione łyżeczki, które smakowały crème brülée na czerwono. A my jak dwoje bolszewików, których nakręca przemienione w krew słowo, mogliśmy zmieść Białych z ciągle białych kart naszej historii, żeby na skutej lodem pustyni hodować pomarańcze. A potem dorobić się dzieci i kina domowego, powiesić w oknach białe jak kra firanki, na stół zarzucić serwety z ażurowym haftem i żyć koronkowo, towarzyszko moja, zimnokrwista caryco. Fetysz Pot twój, kochanie, tak upajający, że piłbym go z twoich bioder, ale za chwilę tu wtargną, wyłamią drzwi ci rośli faceci w czarnych kominiarkach, w glanach ciężkich jak nagan. Zanim powalą mnie twarzą do ziemi, dosiądą okrakiem, przygniotą kolanem, zgaś światło, załóż mi na głowę swoje czerwone pończochy, namaluj mi szminką na brzuchu krzyżyk. Kółko i krzyżyk. Przykuj mnie do łóżka, zwiąż w kostkach rzemykiem, zanim się tu wedrą, zanim się przedstawią pustym inicjałem, ci faceci z obscenicznym tatuażem na ramieniu, z kajdankami lśniącymi jak srebrne bransolety, zanim podrą pamiątkę twojej pierwszej komunii, stłuką flakonik calvina kleina i połamią tę afrykańską figurkę z Koszykowej — drewnianego mężczyznę, który wszystko może. Prosty wiersz o miłości Zrzuciliśmy ubrania i zaczęliśmy się kochać tak rewolucyjnie, że zadrżał gmach banku narodowego, sięgnął dna indeks giełdowy, a maklerzy zawyli z ognia, który trawił im trzewia i portfele. Wtargnęliśmy w siebie do szczętu, aż runęły mury przepełnionych zakładów poprawczych, i wyszli mściciele z kijami do bejsbola, i poszli pod ministerstwo spokoju wewnętrznego. Rozpierzchły się szturmowe bataliony policji, gubiąc po drodze tarcze, kaski i notesy, zostały po nich tylko czarne polonezy. Dosiadłaś mnie tak wyzywająco, że inwestorzy zaczęli w panice pakować walizki, i wracali do domów tanimi liniami, wywożąc naprędce oleje Sasnala, cały dorobek swojej nadwiślańskiej misji (dziesięciokrotne przebicie w cenie w ciągu pięciu lat). Połykałem cię jak anarchista, aż w gruzach legły gotyckie galerie Tesco i Carrefouru, roztopiły się w ścianach pancerne bankomaty PKO BP, Pekao SA, Lukas Banku, Citi Banku, Amerbanku, Millenium, Śląskiego, WBK, Alioru, Inteligo, Deutsche Banku, BPH, Multi Banku, Fortis Banku, ING i Pocztowego, a ognisty podmuch przewiał na wylot kręte korytarze towarzystw ubezpieczeniowych. Kocham cię — nasze nagie ciała krążą po Europie jak nieopierzony, niewinny komunizm. Gryps Nasyć mnie słowami. Poprzednią wiadomość przemyciłaś w bochenku razowego chleba: *Wiesz, co mi robisz? Nie mieszczę się w skórze.* Dziś pod talerzem więziennego rosołu trafiam na kartkę z odręcznym pismem: *Punkt na Brzeżnej spalony. Nic nie mów.* *Spotkamy się gdzie indziej.* A więc: zjedz, połknij i popij. Jesteśmy podstawową komórką podziemnego państwa. Nasza historia powędruje przełykiem do trzewi. Twoje zdania wypełnią mi żołądek konspiracyjną treścią, a ciało nauczy się szybko perystaltyki słów. Za kratami świat płonie — nic ze mnie nie wycisną. Będziemy się kochać. Mam sztućce. Za plecami Czy gdy na stronie piszesz do mnie „węszę jak pies za tobą, tęsknota iskrzy na skórze”, a twój mężczyzna w tej akurat chwili podaje ci kawę, w filiżance koloru bezkofeinowej śmierci, to przebijasz go palcem serdecznym, zaobrączkowanym na złoto, przekłuwasz mu skórę, która pęka jak granat, tryskając ci w twarz strumieniem czarnym od kawy, wciskasz się paznokciem w skamieniałe serce, szeroko rozsuwasz płaty ciepłych ciągle płuc, i przedzierasz się przez plecy na tę drugą stronę, gdzie niebo podchodzi już do lądowania na mokrym od deszczu pasie tajnego lotniska? Skręty Mógłby jej skręcić te okulary, śrubka, jak ziarnko kminku, już nie spajała oprawki. Trzymał się jej dłoni nad półmiskiem warzyw, gdy ciepły zapach parmezanu podpowiadał mu w obcym języku: jest dziewięć bram, a ty jesteś panem klucza. Podniecały go jej długie, marcowe palce. Był marzec i miał je w ustach. Do czasu, gdy kelner przyniósł solniczkę z otworkami, przez które nie sypała się sól. Taksówkarz wyciągnął wkrętak. Lub śrubokręt. Rozkręcała się ta historia na dobre, rozkręcona na drobne, jak ten, epizody. Demontaż, któremu nie dotrzymał kroku. Skręciła. Kurs na Karową. Dziewięć. Centralwings Najpierw urosły mu skrzydła. Tak, skrzydełka u stóp. Został bogiem oszustów, kupców i złodziei. Nosił się z pańska. Bezpański pies jadł mu z ręki. Spod innej ręki mogła wyjść z tego zabawna opowieść. Ona składała serwetki we czworo, żeby nie uronić rąbka tajemnicy, która dodawała im pieprzu. Ich miasta nie były bliźniacze. Liczyli na pomoc tanich linii lotniczych w obiegu krajowym. Żadnego lotu nie było. Pożarł ich wiersz — piękny i samotny jak hiena. Love, love, love. Do trzech razy do dna. Shopping and Fucking Życzymy Ci, droga Czytelniczko, abyś i Ty mogła przeżyć równie wspaniałe przygody i odkryć prawdziwą miłość. Harlequin Enterprises, Sp. z o.o. Kocham cię i nigdy cię kochać nie przestanę — wyszeptała dziewczyna, składając usta do pocałunku. Wargi Raphaela z całą siłą przylgnęły do ust dziewczyny. *Różowe sutki, różowe sutki.* Zaczął ją pieścić. Annis drżała z emocji i pożądania. Jej ręce błądziły po plecach Raphaela, z szerokich ramion przesunęły się w dół, do szczupłych pośladków. *Bijące serce, bijące serce.* Nie odrywając ust od warg dziewczyny, Raphael nagle uniósł ją w górę. Trzymała go mocno, wiedziała, co uczyni. Z pożądania serce biło jej jak oszalałe. *Szczupłe pośladki, szczupłe pośladki.* Raphael zaniósł Annis do sypialni i położył na łóżku. Ukląkł przy niej i przez chwilę przyglądał się podniecony. Odpiął dwa białe guziczki od sukienki. *Wargi Raphaela, wargi Raphaela.* Zaczął pieścić jej piersi. Odrzucała głowę na bok, nie mogąc znieść tak ostrej pieszczoty. Pochylił się nad nią i językiem drażnił jej różowe sutki. *Dwa białe guziczki. Dwa białe guziczki.* Cztery krótkie wiersze dla Doroty Nieznalskiej 1. *Pasja* I wrzasnął na strażnika: *Gdzie masz, chuju, czapkę?* A lud stał i słyszał. 2. *Zob. wyż.* Cztery słowa na krzyż. *3. Piosenka bluźniercza* Czerwone jabłuszko, przekrojone wzdłuż i wszerz, czemu na mnie *4. Orzeł Biały dla Nieznalskiej* W bieli jedwabnej będzie wyglądał niemal identycznie na zdjęciach jak w rzeczywistości. Dla cery jasnej i jasnego dzioba — tylko biel szampańska, w przeciwnym razie ptak się rozmyje. Biel śnieżna stworzy idealne kontrasty upierzenia i szponów. W bieli rumowej odezwą się półtony różowego. Biel perłowa przyda blasku, biel antyczna powagi, w bieli lnianej będzie budził swojskie skojarzenia, biel migdałowa doda mu smaku. Biel mączna? Jest cieplejsza od bieli lodowej i optycznie żywsza od alabastrowej. To która? W samo południe W śródmieściu swąd spalonych opon ściera się z rykiem przenośnych syren i kołataniem do bram. Transparent z rozgrzanym do czerwieni słowem bandażuje fasadę kamienicy: łatwo wpaść w sidła zwodniczej przenośni. W słońcu świecą mosiężne tablice biur i kancelarii, a w szybach bistra odbija się Commercial Union, sprytnie, bo a tergo — product-placement w przepełnionym leksykonie pamięci. Przecisnąć się, przebić na drugą stronę, do czekającej taksówki. A w domu prześwietlić zdjęcia, przełączyć kanał, żeby przestały się parzyć rozwiązłe obrazy: Doda skacze przez płot. Didżej z metropolitą siłują się na rękę. Nordic-walking szlakiem barykad. Biały kwadrat na białym Generałowie zeznają, laleczko. I co? Od wczoraj żyjemy w najjaśniejszym ze światów. Jasne? No. Wszystko jasne, i tym jaśniej dla faktów. Gubi się ofensywa, rejon ześrodkowania, pod zmiennym kryptonimem, przesuwa się na margines. Z wolna linieję, lis pod przykryciem, kret wśród hodowców szynszyli. Dziś skórę będę miał jeszcze bielszą. Czyściejszą. „Odświeża biel, mój Arielu, i jest bezpieczny dla tkanin”. Znajdziesz gdzieś niższe ceny? Bo nie o kamuflaż tu chodzi. *Wszystko, co powiesz —* pamiętasz? Spiszą, wiem, słowa na straty. I zacznie się po naszemu: pod ostrzał, pod twoją obronę. Enter. Trądzik Na ścianie ślady po ospie. Sypie się, nie goi. Od kul? Daj pan spokój. Tu zawsze było cicho. Wiatr wieje tylko od bramy, od święta tańczą białe foliówki. Bez słów obywa się nawet to panoramiczne graffiti w obcym języku czerwieni. Pod murem chłopiec w wieku na wskroś poborowym zapala papierosa. Odwraca twarz. Czerwona, bo młodość zabrała mu cerę. Czy mówię o tym, co widzę? Na głos? Czy na podobieństwo? Nie mówi nic. I nie krzyczy. Nie ma opaski na oczach. Stoi pod ścianą, wzdłuż ściany podwórko płonie w złym słońcu. Wzrok się zapuszcza, nie wraca: to widok (ostrożnie) na przestrzał. Bajpasy Pinocheta Wyniosła dziś śmieci, nie odnosząc obrażeń, a cień wtarł się głęboko w otwarte jak rana okno lewego skrzydła. Tam trzask rozsadził rząd słoików z dżemem, tramwaj rozkołysał szyby, blada fryzjerka za parawanem zamknęła na spust powieki. Na murawie stadionu czerwone puszki po coli grzechoczą kośćmi. Na bilbordzie sprzedają się wiosenne koncentraty. Pomidor. Boisz się słów? Coś się w sercu odzywa nim na zawsze legnie. Słowo — ślepy kartridż. Chcesz przejść na drugą stronę? Idź w lewo, wzdłuż prokuratury, a noc cię nie zaskoczy. Ani pianie koguta na dwójce. Będzie wiosna On nie wie. On się odwraca (odwroty są w jego naturze). Już dawno przestał zeznawać w obecności uszminkowanych maklerów, którzy w podtekście przebierają nogami, gdy na otwarciu sesji pikują akcje zdecydowanej większości blue chipów. Z telewizji pamięta długą scenę gwałtu, z życia — kilka krótkich zdań, których nie powtórzy. Gdyby mówił, zaprzeczyłby, że te ręce, to ciało są jego. Były jego. Pamięta jeszcze, jak pięknie wyglądają białe łany kwitnącej nieco wcześniej wełnianki pochwowatej. Pantograf Nie domykają się drzwi. Nie odjedzie. Tłum, słowa i pot. Powiedział jej dość, by z odrobiną przesady, na jaką go stać, nazwać to „wszystkim”. Nic widać chęci odrabiania fiksingowych strat, więc indeks przykleił się do neutralnego poziomu. Słowa obok słów. Chciała coś powiedzieć i poczuła pot. Jego pot, który zamknął jej usta nutą amoniaku. Co słowom do potu, a jej do jego słów? Niezbieżne historie: pałąk zarysował niebo nad tramwajem, niebo nad tramwajem trwa. Pozostała przestrzeń znów do zasłowienia, którą mogłaby zająć, ale trzepot powiek rozchybotał obraz. „Byki sforsowały dzienne maksima”. „W pralce mam procesor o lepszych parametrach”. „Wystarczy tąpnięcie, aby system runął”. Jak pęknięty kocioł. Niedobór magnezu. Pot. Tu jesteś Gwiżdże wiatr, a General Motors ogłasza bankructwo. Za nimi pójdą inni. Będzie lokaut i zgrzytanie zębów. Nie zadawaj więc pytań, gdy tyle słów bez pokrycia. Gdzie jesteś przestaje być pytaniem w nowej gramatyce lęku. Dealer odrzucił twoje roszczenia, zajęty grą w scrabble ze stróżem prawa w kieszeni. Pula i tak do podziału pomiędzy akcjonariuszy najnowszego ładu, model trzy tysiące iks. Gdzie jesteś? Panie, panowie, zaczynamy odliczać. Z sufitu wzięte dane. Z głębokości powiew karczowanych słów. Drzewo, które obaliła wczorajsza wichura, zjawia się jak przejazd od dawna niestrzeżony. GPS cię poprowadzi. Powie ci, gdzie jesteś. Makijaż Kredowe klify. Powiedzmy, że w Dover, widoczne z pokładu ryanaira. Pamięć inwazji i wewnątrzunijnej migracji do hoteli, portów, na place budowy. Powierzchnia i głębia morza w spektaklu równoczesności, w grze czasom na nosie. Wapienne fale dbają o kosmetykę poharatanych ścian wybrzeża, wynosząc wapień. A raczej strącony węglan wapnia przyczepny i kryjący nieszczelne naczyńka pod skórą. Proch, proszek. Potem magia imion: Avon, Vichy, l'Oreal. Z dodatkiem magnezu i talku kreda przemienia się w puder do twarzy. W twarz do czytania. W obraz. Free Tibet Bielsza biel zębów Ani Przybylskiej z plakatów, które chcą sprzedać Gdynię, odbiera mi mowę. Wsuń się tu (kusi), kup mnie, a spełnię twój sen. Ale nie pamiętam, co śniłem. Ani czy sen to był mój ostatni. Wczoraj na przykład padłem bez życia w skarpetkach na dobranoc. Import z Asyżu, jak mówią. Nie wierzysz? A próbowałaś już sushi? I możesz dalej z tym żyć? Dzień nie musi się skończyć diatrybą, bo co to diatryba? I cóżeś ty za pani z retuszem jak na dłoni, która rękę myje środkiem nowej generacji? Plazma posiadła nasze sny o rozdzielczości trudnej do wyceny. No i co z tym sushi? Weź kredyt. Jesteś tego warta, a kredyt wart mszy. Jutro wezmę w obronę króliki szorstkowłose. Skąd dzwonisz? *Jeśli jesteś we Wrocławiu, to tak samo* *jakbyś był w Łodzi lub w Warszawie.* Nie tak samo. Znajdź różnicę. Zasłony są tu koloru karty kredytowej. Słony cennik rozmów między miastami zamiast śniadania w cenie noclegu wyrównuje rachunki. Nasze. Złożona na pół «Rzepa» z regulaminowym czarnym leadem o rychłej zmianie klimatu knuje w szczelinie pod drzwiami. Jakim językiem tu mówią, że słychać tylko szum spiskujących pokoi? Trzeba uważać, ktoś ustawia target. W holu otarłem się o Kwaśniewskiego. Tak, dużo niższy. Powinnaś była uprzedzić, że na trzecim wieje, jakbyśmy jeszcze dogadywali remont. Do dali i do bliży Krótki, powiedzmy, szew, ale nie taki, co zszywa, tylko tnie ostro przez niebo, dzieli dom na Browarnej, i kroi także ją, która w moim polu widzenia znalazła się cudem (na oślep?), a której już dawno tak blisko nie miałem przed oczyma, to czyjaś, jak rysa, rzęsa na moich okularach, co będąc kiedyś za blisko została mi na widoku, dalekim jak pierwsza podróż od Apeninów do Andów, do źródeł Amazonki, no, dobrze, powiem: od domu. *A tak lepiej, czy tak?* Zimna geografia Peruwiańczycy na peronie. W ponczach jak przybrane przez dzieci choinki. Zaraz będzie szkwał albo noc polarna z kometą w zestawie Triady. A może inny pakiet: *Gwiazdka pod palmami* z rabatem? Paczki świąteczne nadejdą świtem, najpewniej od strony Koluszek, ale kiedy zniknie z ust ten kwaskowaty posmak, osiadły na języku jak gęsta, cicha noc, która otworzyła łaskawie usta rudowłosej dziewczynce na ławce, śpiącej po wielogodzinnej podróży w towarzystwie rajskich ptaków nad polem zroszonych orchidei, w niewiedzy o lodowatym wietrze, co zasypuje kurzem kamienie i kości na wysokich tarasach Machu Picchu? Przedwiośnie Pod nimi miasto obłapuje horyzont. A tu łagodność wzgórza wyrasta ponad charkot zabłoconych quadów i prowadzi ich skrycie poza zasięgiem sieci. Z Hecą u nogi. Wchodzi w krew ta skradziona wspólność, spacer wskroś linii wyznaczonych przez rozmyte drogi i przełamaną geometrię pól. Dziś jeszcze nie, ale za chwilę ten świat zacznie się grodzić. Heca nie trzyma się nogi. Lekceważy quady i gwizdy, przybiega po czasie. Na ścieżce błoto, przejściowe jak kaszel, ściele się do stóp, a glina lepi się do podeszew. Tak fatalnie dobranych na ten przedwczesny coming-out. Na wzgórzu ponad miastem, są nadzy jak na dłoni. Muszą psu zmienić imię. Nazwać miasto inicjałem. Ścieżkę zatrzymać, zawrócić, puścić w las. Na wiatr Zamiast do mnie, piszesz list do Koryntian, a tymczasem ktoś sprytnie podsunął ci kod kreskowy, w którym się z tobą gubię w pokracznych próbach prostowania języka. Bo przecież w tych mrocznych murach nie do ludzi chcieliśmy dziś mówić. Do wiatru? Im dalej w mowę, tym więcej strachu przed zakapturzonym nieznajomym, który zastawia sidła w wynajmowanych pokojach, łapie nas za brzydkie słowa, bierze nas na język: odrobina kwasu cały zaczyn zakwasza. Przyjdzie taki czas, przyjdzie czas, kiedy wyjdziemy z głuchego podziemia, na nagie, czyste słońce. Otworzymy wieka studzienek, jak otwiera się oczy na zapach białej skóry, draśniętej przez wiatr, po której przeszły dreszcze pod kroplami deszczu, kreślącego kreski w przybliżonym pionie, raz nad podziw czarne, raz nad wyraz białe. Osiemdziesiąty szósty Gruba nieprzyzwoitość w biografii i tak grubo nieprzyzwoitej: żyję dłużej niż matka. Po morfinę dla niej chodziłem na Retkinię do jedynej w dzielnicy apteki, gdzie można było ją legalnie kupić. Lekarze z Kopernika przepisywali aptekarskie dawki, żeby „się nie uzależniła”. Żyła jeszcze dwa miesiące. Odeszła nieuzależniona. W kilka miesięcy po pogrzebie zaprosiłem do Łodzi Piotrka. Opowiadał studentom o sardynkach, a chcieli raportu z oblężonego miasta — dobiegał czterdziestki, ale był młodszy od moich studentów świeżo po maturze. Kiedy wyjechał, za wschodnią granicą odkryłem Czarnobyl, pochód przeszedł Piotrkowską, dzieciom podałem lugola. Po dwudziestu latach napisałem ten wiersz. Jeśli to ja go wam czytam, trwa moje życie po życiu. Jeśli czytacie go sami, nic pewnego powiedzieć się nie da. Makijaż Powiedział za duto. Zdradził? Się zdradził? Teraz pora zmyć się ze słów — metodycznie, rozpocząć makijaż od demakijażu: wokół skrzydełek nosa, przy linii włosów i na styku policzków z szyją. Z posadzki zmieść stopą chłodne ziarna piasku, które wysypały się spomiędzy stron przypadkowo otwartej książki czytanej kiedyś, przez kogoś, do zgiełku fal, na plaży. Opuszką palca (wiedziałaś, że to żeński?) odczytać „skrzydełka nosa, linię włosów i styk policzków z szyją” jak książkę, z której posypał się piasek. Nota W wierszach pojawiają się, najczęściej przetworzone, fragmenty Pieśni nad Pieśniami i Drugiej Księgi Samuela w przekładzie Jakuba Wujka; O miłości Stendhala w przekładzie Tadeusza Boya-Żeleńskiego; Pani Bovary Gustawa Flauberta w przekładzie Anieli Micińskiej; Lolity Vladimira Nabokova w przekładzie Michała Kłobukowskicgo; „Dziewięciu bram twojego ciała” z cyklu Poèmes à Madeleine Guillaume'a Apollinaire'a w przekładzie Jerzego Lisowskiego, „All You Need Is Love” Johna Lennona i Paula McCartneya oraz Trudnej miłości Charlotty Lamb w przekładzie Barbary Osuchowskiej. Język sztuki makijażu zaczerpnąłem z różnych internetowych i prasowych źródeł; poetykę analiz giełdowych — przede wszystkim z «Dziennika», a charakterystykę bieli — z materiałów reklamowych Salonu Mody ślubnej w Koszalinie. Wypowiedź prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego w Pasji z Czterech krótkich wierszy dla Doroty Nieznalskiej na s. 34 cytuję za doniesieniami prasowymi. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/jarniewicz-makijaz. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Ten utwór jest udostępniony na licencji Licencja Wolnej Sztuki 1.3: http://artlibre.org/licence/lal/pl/. Tekst opracowany na podstawie: Jerzy Jarniewicz, Makijaż, Biuro Literackie, Wrocław 2009. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica, Paweł Kozioł. ISBN 978-83-288-5777-3